Najstarsza aktywna zawodowo pianistka na świecie jest Polką.
To 94-letnia Wanda Miech, mieszkająca od urodzenia w Karwinie na Zaolziu. Przyszła na świat w polskiej rodzinie – mama pochodziła z prawego brzegu Olzy, jej ojciec przyszedł na świat na lewym brzegu granicznej rzeki. Gdyby „prześwietlić” jej serce, okazałoby się, że jedną komorę wypełnia muzyka, przy drugiej trzeba by postawić znak równości z Ojczyzną. Dzięki grze na fortepianie w czasie II wojny światowej ocaliła ojca, a kilka lat temu, kiedy zmarł jej jedyny syn, samą siebie…
– Udzieliłam już tyle wywiadów, że chyba wszystko powiedziałam – mówi 94-letnia Wanda Miech, która wita się ze mną w małej sali Podstawowej Szkoły Artystycznej im. Bedřicha Smetany w Karwinie. – Ten wywiad pójdzie na cały świat – próbuję przekonać artystkę do zwierzeń, choć i tak wiadomo, że rozmowa zostanie przeprowadzona, bo przecież byliśmy umówieni. – A to co innego – uśmiecha się od ucha do ucha.
Możemy zatem zaczynać…
W jednym z wywiadów powiedziała pani: „Jestem szczęśliwa, że dożyłam tego wieku i do samego końca nadal gram”. To było w maju 2023 roku w czasie koncertu z okazji 80-lecia pani pracy artystycznej. Jak to możliwe?
Normalnie, po prostu gram na fortepianie od dziecka (śmiech). I powiem panu więcej – za pół roku będę świętowała 85-lecie grania.
To już w ogóle tego nie rozumiem…
Wszystko zależy od tego, od kiedy przyjmiemy, że zaczęła się moja droga artystyczna. Zaczęłam liczyć lata kariery artystycznej, odkąd zaczęłam akompaniować chórom. Pierwszym był dziś już nieistniejący „Dźwięk” w Karwinie-Granicach. Z czasem pojawiły się kolejne. Prawda jest taka, że na Zaolziu nie ma chyba chóru, któremu bym nie akompaniowała.
Jak się to wszystko zaczęło, że usiadła pani po raz pierwszy do pianina?
Takie było życzenie mojego ojca Henryka. Byłam córką z jego drugiego małżeństwa. Z pierwszego miał trzech synów i wszystkich nauczył grać na skrzypcach. Marzył, żeby jego jedyna dziewczyna grała na pianinie. Kupili mi stary fortepian i jakoś poszło. Co ciekawe, ojciec nie miał konotacji muzycznych, bo z zawodu był górnikiem. A jego przygoda z muzyką zaczęła się dość nietypowo. Swego czasu zatrudnił się na probostwie w Pietwałdzie, żeby wypasać krowy. Na miejscu okazało się jednak, że księża potrzebowali kogoś, kto by… grał na skrzypcach w kościele. Nauczyli go więc grać na skrzypach i tak mu zostało. Muzyka stała się jego „konikiem”.
Ja sama pierwsze kroki stawiałam u starej nauczycielki, która sama nie do końca była jakoś mocna muzycznie, ale na pewno dała mi podstawy. Wszystko potoczyło się błyskawicznie, bo już po dwóch, trzech miesiącach od rozpoczęcia prób miałam pierwszy występ. Miałam wtedy 9 lat, stąd też 85 lat grania, o którym już wspomniałam. A taki pierwszy z prawdziwego zdarzenia, oficjalny koncert to zagrałam trzy lata później w Domu Kultury w Starej Karwinie, którego już dziś nie ma. Nikt nie grał wtedy tak jak ja. Potrafiłam w tak młodym zagrać na przykład Ludwiga van Beethovena, a dla Niemców to było coś. Przypomnę tylko, że to były czasy II wojny światowej.
Dlaczego pani ojciec tak bardzo chciał mieć córkę pianistkę? Chodziło o muzykę, czy także o przekazywanie polskiego pierwiastka?
Ojciec był Polakiem, urodzonym w Starej Karwinie, mama Zofia pochodziła z drugiej strony granicy, Kaczyc (dziś to miejscowość należąca do gminy Zebrzydowice – przyp. red.). Więc ten polski duch był zawsze obecny w naszej rodzinie. A odpowiadając na pana pytanie, to chodziło tylko o muzykę; skoro takie było życzenie ojca, to je realizowałam, choć wcale mi się nie chciało. Zresztą ja do dziś jestem wielkim leniuchem, jeżeli chodzi o ćwiczenie. Nie lubię tego, ale występować to już tak.
To nie był dobry czas dla Polaków, a pani dodatkowo mieszkała poza ojczyzną. Co pani zapamiętała z tego okresu?
Chociaż nie można było w ogóle mówić o Polsce, afiszować się z polskością, to zawsze Ojczyznę miałam głęboko w sercu. Podczas wspomnianego mojego scenicznego debiutu nikt nie wiedział, że jestem Polką. Nawet nie byłam Wandą, ale Wendy. Po występie aplauz był ogromny. Gromkich braw nie mógł usłyszeć mój ojciec, który nie miał prawa przebywać na sali. Obserwował wszystko za oknem i płakał ze wzruszenia. Ale dzięki muzyce wszędzie miałam protekcję…
…i pewnego razu dzięki temu udało się ocalić pani ojca…
Pewnego dnia do naszego rodzinnego domu przyszło po ojca Gestapo. Spodziewaliśmy się tej wizyty od pewnego czasu – brat ojca, Karol Dziadura, był bowiem najlepszym kolegą dr. Wacława Olszaka, burmistrza Karwiny w latach 1929-1936, mocno zaangażowanego w sprawy polskie (po wybuchu II wojny światowej został dotkliwie pobity przez Niemców; zmarł 11 września 1939 roku w Karwinie – przyp. red.). On sam uciekł z synem, by spędzić potem kilka lat w ukryciu.
Ojciec spodziewając się gości, wyłożył na fortepian wyłącznie niemiecką literaturę. Kiedy pojawiło się Gestapo, ja muzykowałam, a mama podała gościom wino z czarnych porzeczek. I to połączenie muzyki z winem okazało się zbawienne, bo Gestapo zostawiło tego dnia ojca w spokoju, choć jeszcze dwa razy do nas przyszli. Ale już nie po to, żeby aresztować tatę, ale aby posłuchać muzyki. Raz przynieśli mi nawet cukierki. Wtedy na własnej skórze przekonałam się, jaką ogromną moc może mieć muzyka. Niektórzy by mi nie uwierzyli, jakie ja miałam przygody z fortepianem.
Uczyłam się w polskiej szkole. Po wybuchu wojny nastąpił podział na dwie klasy: do „normalnej” uczęszczali ci uczniowie, których rodzice mieli podpisaną Volkslistę (mój ojciec nigdy tego nie zrobił), a do tzw. przejściowej pozostali. Z uwagi na to, że potrafiłam grać na pianie, trafiłam do tej pierwszej, ale nie umiałam się tam znaleźć. Ojciec bał się jednak iść do szkoły i prosić, żeby mnie z powrotem przenieśli do „przejściowej”. I w końcu zostałam w tej klasie „normalnej” jako jedyna Polka, reszta to byli sami Czesi i Niemcy.
Czy można podtrzymywać polskość i utrzymywać więzi z krajem ojczystym za pomocą muzyki?
Oczywiście, że tak. Choćby przez wzgląd na naszą perełkę – Fryderyka Chopina, który jest moim najbardziej ulubionym kompozytorem. Każdy dobry pianista na całym świecie ma go w repertuarze, i ja naturalnie też. Podczas każdego koncertu sięgam po utwory naszego mistrza. Granie Chopina to na pewno wyraz miłości do Ojczyny.
To pytanie retoryczne, ale co takiego wyjątkowego jest pani zdaniem w Chopinie?
Romantyzm, uczucie bijące z każdego dźwięku. Jego utworów nie da się grać na każdym instrumencie. To znaczy można, ale to nie będzie już ten sam Chopin. Potrzebny jest duży fortepian, którego ja sama nigdy nie miałam.
A ulubiony utwór mistrza?
Jest ich cała masa, na przykład na święta Bożego Narodzenia zawsze gram „Scherzo h-moll”.
A jak to było po wojnie z pani polskim pochodzeniem: ułatwiało czy przeszkadzało w osiągnięciu sukcesu? Mieszkała pani przecież przez całe życie w Czechosłowacji, a teraz w Republice Czeskiej.
Na pewno nie przeszkadzało. W czasie wojny byłam Wendy, a kiedy rozpoczęłam studia muzyczne w Ostrawie, wszyscy mówili o mnie „Wandiczka Poluszka”. Czesi mnie bardzo szanowali i jest tak do dziś. Oczywiście zdarzają się również ludzie nieżyczliwi, także wśród Polaków.
Przez całe życie byłam związana z różnymi polskimi chórami działającymi na Zaolziu. Muzykowanie to jedna z form podtrzymywania polskości. Niektóre z tych zespołów już dziś nie istnieją, ale ich członkowie są stałym w kontakcie. Czasami się spotykamy, rozmawiamy o codziennych troskach, ale i większych sprawach: co zrobić, że polskość na tej ziemi nie zaginęła.
Jest pani najstarszą czynną pianistką na świecie?
Nie słyszałam, żeby był ktoś starszy. Do niedawna była jedna pani, ale ona tylko improwizowała, a ja wciąż gram trudne utwory.
Wychowała pani wielu uczniów w szkole artystycznej w Karwinie. Przekazywała im pani polskie wartości?
Uczyłam zarówno czeskich, jak i polskich uczniów, dlatego rozmawiałam także w obu tych językach. Na pewnym wszystkim starałam się przekazać miłość do muzyki. A polskim uczniom mimowolnie przekazywałam przywiązanie do Ojczyzny.
Powiedziała pani, że jest leniwa. To ile godzin dziennie pani ćwiczy?
Godzin? Tego się nie da zliczyć w godzinach. Gram bardzo mało. W takich warunkach, jakie mam w mieszkaniu w Karwinie-Granicach, nie grałby żaden pianista. Mam w bloku takich schorowanych sąsiadów, którym przeszkadza moje granie. Dlatego mam codziennie wyznaczony czas na próby – od 10.00 do 11.00, ale nie może to być godzina, tylko 30 minut. A i tak nie gram tyle. Mam inne rzeczy na głowie. Skończyłam 94 lata i muszę się o siebie zatroszczyć – zrobić zakupy, ugotować; wszystko robię sama. Mam trójkę prawnucząt i prawnuka, ale wciąż nie potrzebuję ich pomocy.
Chce pani przez to powiedzieć, że receptą na długie życie jest pasja, muzyka?
Mnie fortepian bardzo dużo daje, bo muszę przy tym myśleć i w ogóle stawia mnie do pionu. Kiedy przed czterema laty zmarł mój jedyny i ukochany syn, znalazłam ukojenie w muzyce. Dyrektor miejscowej szkoły muzycznej wraz z jedną nauczycielką stwierdzili, że ja tej straty nie przeżyję, dlatego bardzo szybko zaplanowali mi koncert. I myślę, że dzięki temu przetrwałam, bo ja wciąż o nim myślę. Kiedy gram, muszę się skoncentrować na tym, co robię, i wtedy trochę zapominam.
Jak długo będzie pani grała? Do setki?
Wszyscy o to pytają… (śmiech) i życzą mi dotrwania do setnych urodzin. A ja się boję, że nie przeżyję do 95. urodzin, które będę obchodziła w kwietniu 2024 roku.
Ale przecież jest pani w świetnej kondycji psychicznej i fizycznej…
Mam problem ze słuchem.
To jak się pani udaje tak pięknie grać?
Gram oczami, palcami i uczuciem.
A z pamięci też?
Raczej nie, to co powiedziałam wcześniej. W zupełności wystarczy. Beethoven najlepsze dzieła napisał, kiedy był głuchy, ale proszę mi wierzyć: dużo gorzej jest grać niewiele słysząc, niż komponować będąc głuchym.
Mieszka pani w bloku w Karwinie-Mizerowie, do Polski jest stąd niecałe pięć kilometrów. Ma więc pani blisko do Ojczyzny, ale dzięki muzyce była pani chyba bardzo częstym gościem nad Wisłą?
Nie potrafiłabym zliczyć wszystkich występów, tyle ich było, w różnych miastach. To się też brało z tego, że ja nigdy nie potrafiłam odmawiać – każdy chór, który zwracał się do mnie z prośbą o akompaniament, nie odchodził z kwitkiem. Nigdy nie potrafiłam powiedzieć „nie”. Pamiętam taką historię, bodajże z Torunia. W wolnym czasie przyszłam pograć na fortepianie, trochę w ramach rozgrzewki przed wieczornym występem z chórem. Kiedy przyszło do właściwego występu, zdębiałam – fortepian stał w sieni, a ja się zastanawiałam w duchu, na czym będę grać. Okazało się, że na sali wystawiono dużo większy instrument. A dyrektor tamtej placówki kulturalnej tylko skwitował to słowami: „Kiedy usłyszałem, jak pani gra, musieliśmy wystawić lepszy fortepian”.
Kiedy wychodzi pani na scenę, czuje jeszcze tremę?
Nie i nigdy jej nie czułam. Chociaż zawsze lekko się bałam, szczególnie kiedy musiałam grać na pamięć.
Wanda Miech mogłaby opowiadać o swoim życiu godzinami, ale tego dnia nie jadła jeszcze obiadu, mimo że południe już dawno za nami, dlatego nie mam serca ciągnąć rozmowy. Pakujemy się i odwożę artystkę do domu. W samochodzie tak się rozgadujemy, że dwa razy przejeżdżamy obok jej bloku…
Rozmawiał: Tomasz Wolff Wanda Miech gra oczami, palcami i uczuciem. Mimo skończonych 94 lat stale koncertuje. Na zdjęciu w podstawówce artystycznej w Karwinie. Zdjęcia: Tomasz Wolff
5,07 proc. Polaków mieszka w Karwinie według spisu ludności, przeprowadzonego w 2021 roku. W sumie miasto zamieszkuje blisko 50 tys. osób. Sto lat temu było dokładnie na odwrót. Dane austriackiego spisu z roku 1910 pokazały, że na blisko 16 tysięcy mieszkańców Starej Karwiny aż 85 procent było narodowości polskiej.
Przełom października i listopada to czas wspomnień tych którzy odeszli i odwiedzin ich grobów tych. Jak co roku, w okresie poprzedzającym Dzień Wszystkich Świętych, Społeczny Komitet Opieki nad Starą Rossą organizuje szczytne akcje na rzecz najstarszych nekropolii w Wilnie.
Pod koniec listopada w rejonie wileńskim w Centrum Wspólnoty w Rukojniach odbyło się uroczyste otwarcie wystawy fotograficznej ,,Niepowtarzalnie piękno mojej małej ojczyzny“ oraz koncert poświęcony 101. rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości.
Korespondencja, Wystawa, Fundacja "Pomoc Polakom na Wschodzie", Aktualności
W dniu 17 października br. w Gnatyuk Art. Center odbyło się otwarcie wystawy fotograficznej „Polskie Ślady na Żytomierszczyźnie”. Ekspozycja składa się z ponad 50 zdjęć dokumentujących obecny stan polskich kościołów, pałaców i dworów, jakie przetrwały na Żytomierszczyźnie.